Wreszcie się doczekaliście! Mwahahaha jestem z siebie dumna... Może nie tyle z jakości rozdziału, co z samego faktu, że go wreszcie skończyłam! *^*
Jest to najdłuższy rozdział, jaki dotychczas napisałam i pewnie tylko jakiś mega shot będzie dłuższy od tego... Macie 10 stron z kawałkiem *^* Będzie jeszcze epilog, ale to już na serio dopiero, jak już odzyskam internet... Teraz publikuję z tego na telefonie i aż się boję patrzeć ile mi laptop na W8 zeżre z tego marnego pakietu (/_-)"
ROZDZIAŁ NIEBETOWANY. Jak przeczytacie to się dowiecie czemu... Chciałam po prostu dożyć publikacji D:
...chyba nic więcej wam do powiedzenia nie mam... Piosenek nie będzie, bo za duże ograniczenia związane z netem mam, by ich teraz szukać po YT...
Enjoy, and won't kill me, pls Q_Q
~*~
Wstałem wcześnie rano, jeszcze
zanim Słońce na dobre wychyliło się z za horyzontu. Dni robiły się już coraz
krótsza, a na niebie nieustannie wisiały ciężkie burzowe chmury. Uwielbiałem tę
porę roku.
Potrafiłem godzinami wpatrywać się w wędrówkę ponurych obłoków i bez efektywną
walkę naszej gwiazdy z nimi. Blade promienie raz po raz przebijały się z trudem
przez gęstą masę. Z każdą dobą słabły. Przegrywały tę cykliczną walką z naturą
planety, zsyłając na ludzi nostalgię. We mnie zaś w tym samym czasie wzrastała
fascynacja i swoista lekkość ducha. Im późniejszą jesień wskazywały kartki
kalendarza, tym lepiej się czułem. Wstępowała we mnie dziwna, nieokreślona
energia. I chodź wiedziałem, że w miarę upływu godzin niebo się rozjaśni czułem
się odświeżony.
Teraz, idąc przez miasto w wygniecionym T-shircie i
jeansowej kurtce, rozkoszowałem się panującą wokół atmosferą. Mój umysł był
idealnie czysty, a zmysły przepełnione doraźnymi wrażeniami.
Mój ubiór był po prawdzie nieadekwatny do panującej na zewnątrz temperatury,
ale chłód i delikatna mżawka jedynie potęgowały doznania. Mogłem chłonąć bodźce
z otoczenia całym sobą. Dzięki temu czułem się nieco lżej.
Wędrowałem już od blisko godziny. Podziwiałem rozchodzące
się na boki wąskie, tajemnicze alejki, obserwowałem potęgujące się chmary ludzi
na ulicach miasta, przyglądałem się ich pospiesznym ruchom i pozbawionym emocji
twarzom. Uświadomiłem sobie, że poza powolnym tempem nic mnie spośród nich nie
wyróżnia. Tak samo jak oni krążyłem pochłonięty własnymi sprawami, wykonywałem
czynności niczym automat. W ogóle nie zastanawiałem się nad tym, co mnie
otacza. Nie zastanawiałem się nad tym, jaki wpływ wywieram na swoje środowisko.
Podczas, gdy omal nie przegapiłem zakrętu postanowiłem
przerwać rozmyślenia i na powrót skupić się na drodze. Moje osiedle było
stosunkowo daleko od mieszkania wokalisty MUCC, ale nie miałem pieniędzy na
taksówkę. Mogłem w prawdzie oskubać mu portfel na tych kilkaset yenów, bardzo
by nie zubożał, jednak nie czułem takiej potrzeby. Spacer mnie otrzeźwił.
Miałem na niego ochotę. Po kilku dniach spędzonych w zamknięciu musiałem się
trochę dotlenić i rozruszać rozleniwione mięśnie.
Byłem już całkiem blisko. Miałem nadzieję, że uda mi się wszystko zrealizować
tak, jak chciałem. Wymknąłem się z domu jeszcze zanim Tatsuro się obudził, więc
mogłem mieć pewność, że nie powiadomi nikogo o mojej wyprawie. Wciąż była
bardzo wczesna pora.
Z jego rozmów z Hizumim wynikało, że mój pierwszy cel od
bladego świtu aż po późny wieczór przesiadywał pod naszym blokiem. Liczyłem, że
i tym razem tak będzie.
Przyspieszyłem nieco kroku, chcąc mieć to jak najszybciej za sobą.
Niecierpliwiłem się, ale nie było to negatywne odczucie. Raczej perspektywa
konfrontacji po wielu latach oczekiwania napawała mnie dziwnym podekscytowaniem.
Wreszcie mogłem oczyścić się z tych wspomnień. Zamknąć za sobą jeden z niechlubnych
rozdziałów własnego życia.
Ostatnia prosta i byłem na miejscu. Rozejrzałem się dookoła
jednak nikogo nie ujrzałem.
Mój entuzjazm nieco opadł, jednak postanowiłem usiąść na
ławce i trochę poczekać. Teraz za późno by dać za wygraną i sobie odpuścić.
Moje postanowienia z ostatnich dni były zbyt mocno zakorzenione w mojej
podświadomości. Nigdzie mi się przecież nie spieszyło. Miałem na to cały dzień,
a nawet noc...
Po kilku długich minutach powietrze wokół nieco zgęstniało.
Mżawka zamieniła się w lekki deszcz, którego krople łagodnie szumiały, nadając
okolicy niemal romantycznej atmosfery. Woń ozonu stała się wyraźniej odczuwalna.
Zaciągałem się nią ostrożnie, pozwalając rześkiemu powietrzu mnie z wolna
wypełniać. Przymknąłem oczy.
Usłyszałem za sobą kroki. Ktoś szedł z wielkim ociąganiem,
jakby niepewny swoich czynów, zmęczony. Uchyliłem powieki dopiero wtedy, gdy
dźwięk zabrzmiał tuż przy mnie i raptownie ucichł.
Zlustrowałem stojącego przede mną mężczyznę beznamiętnym wzrokiem. Prawie nic
się nie zmienił… I tak, jak zawsze, wkradł się w moje sacrum, burząc błogie
chwile.
Przyglądał mi się roztrzęsiony, raz po raz otwierając usta, jakby chciał coś
powiedzieć, ale chyba nie bardzo wiedział co. Z trudem powstrzymałem, pchający
się na moje wargi, kpiący uśmiech. W końcu jednak wykrztusił łamiącym się
głosem:
-Michi…
-Shimizu-san. – Poprawiłem stosunkowo surowym głosem.
Po wszystkim, co zrobił, miałem prawo wymagać więcej szacunku i pokory.
-Czekałem na ciebie! – pisnął niemalże rozpaczliwie.
Puściłem tę uwagę mimo uszu, nie bardzo wiedząc jak powinienem ją skomentować.
Dla mnie była kompletnie pozbawiona wartości. Czekał? Tak…
-W więzieniu zapewne to było twoje jedyne zajęcie. – Mruknąłem niezbyt
uprzejmie, okrajając zdanie ze wszelkich form grzecznościowych.
Otworzył szerzej oczy dosłyszawszy tę uwagę.
-To… To nie tak! Ja naprawdę..!
Przerwałem mu srogim spojrzeniem, rzucając mu nieme pytanie „a jak?”.
-Przychodzę tu. Codziennie! Czekam! Ch… Chciałem…
-Przeprosić? Oczyścić swoje sumienie ze wszystkich grzeszków? Błagać o pomoc w
rozpoczęciu nowego życia?
-Nie, to…
-W tym kraju ktoś z twoim życiorysem nie ma możliwości by dalej egzystować.
Ktoś, kto dopuścił się takich zbrodni jest w tym społeczeństwie skreślony. Nie
istnieje! Jest nikim! Chcesz mi wmówić, że wcale nie chodzi o pieniądze, dach
nad głową czy opiekę? Chcesz mi wmówić, że to nie ma dla ciebie znaczenia? A
może po prostu brakuje ci czegoś mocniejszego? Papierosy? Sake? Och, no nie
mów… W geście desperacji chcesz sięgnąć po biały proszek? Musisz się niestety
zadowolić mąką. Chociaż moim skromnym zdaniem żyletki lub most byłyby lepsze. W
okolicy jest całkiem przyjemna rzeczułka, a kawałek dalej mamy autostradę…
-Wybacz mi! Nie chciałem..! To był wypadek! Ja naprawdę nigdy… Nigdy bym
świadomie… - po policzkach spłynęły mu pierwsze łzy.
Jego głos z każdym kolejnym słowem łamał się coraz bardziej. Zaczął płakać
niczym rozwydrzony bachor, któremu rodzic pierwszy raz w życiu udzielił
reprymendy. I zapewne tak było. Pierwszy raz po latach dotarło do niego, co tak
naprawdę uczynił i ile przez to stracił. Ta świadomość musiała być dla niego
niczym smagający bicz. Tak żałosny…
Nic się nie zmienił.
-Pamiętasz jak do tego doszło? – zapytałem na powrót obojętnym tonem.
-Kkażdą… Każdą pojedynczą sekundę… - padł na kolana i schował twarz w dłoniach.
– Wybacz mmi… - wył dalej.
-Pamiętasz co było chwilę potem? Pamiętasz wyraz ich twarzy? Przerażenie
malujące się na obliczu Maru? Jej błaganie o to, byś się opamiętał? Byś ją
zostawił w spokoju? Pamiętasz ten zdemolowany pokój? Pamiętasz ich krzyki, gdy
tylko sięgnąłeś po nóż? Pamiętasz desperację w ich głosach? To, jak próbowali
cię powstrzymać? Pamiętasz ich wrzaski, gdy już zacząłeś? Ten beznamiętny wyraz
twarzy, gdy już byli na granicy? Gdy już im było wszystko jedno? Gdy same
zaczęły błagać o śmierć?! Swąd krwi, który roznosił się wokół?! Pamiętasz?! –
każde kolejne zdanie wypowiadałem coraz głośniej, aż w końcu mój ton był niemal
zbliżony do krzyku.
Mówiłem twardo, bez zawahania. Nawet na sekundę nie spuściłem z niego wzroku. Napawałem
się jego zbolałym wyrazem twarzy, jego szczerym, nic niewartym cierpieniem. Czułem
chorą satysfakcję z tego, że doprowadziłem go do takiego stanu. Dla
zaakcentowania tego wstałem z ławki i zatrzymałem się tuż nad nim. Górowałem
pod każdym względem.
-Już dawno zdążyłem ci wybaczyć wszystko, co zrobiłeś. Wybaczyłem ci nawet to,
że bez skrupułów zamordowałeś moją matkę i siostrę. To, że pozbawiłeś mnie
rodziny. A raczej resztek jej iluzji. Zburzyłeś idealny świat wykreowany w
wyobraźni dziecka, którym wtedy byłem. Wybaczyłem ci to, że przez ciebie stałem
się tym, kim jestem. Albo nie... Tak właściwie to wcale nie jest wybaczenie. Przez
te wszystkie lata raczej najzwyczajniej w świecie ci to zapomniałem. Wymazałem
z pamięci emocje, jakie mną wówczas targały, hodując w sercu tylko jedno głęboko
zakorzenione uczucie względem ciebie. Nienawiść. Nienawidzę cię całym sobą i
tylko w śmierci nadzieja, że to się zmieni. Bo nie można nienawidzić czegoś, co
nie istnieje, nie sądzisz, tato? – zakończyłem cierpko.
Pozostawiłem go samego sobie i ruszyłem w stronę budynku.
Nie drgnął nawet o milimetr. Był sparaliżowany strachem.
~*~
Otworzyłem oszklone drzwi przy użyciu kodu policyjnego, żeby
domofon nie dał sygnału o tym, że ktoś wchodzi do klatki. Przewędrowałem przez
portiernię i skierowałem się ku schodom. Nigdzie mi się nie śpieszyło, więc
mogłem się przejść. Nie przepadałem za windami dlatego korzystałem z nich możliwie
jak najrzadziej.
Szóste piętro… Całe szczęście kondycja nabyta przez lata występów na scenie
pozwalała mi przebyć taki dystans bez większego wysiłku. Już po kilku schodkach
zaczynało mi jednak brakować atmosfery panującej na zewnątrz. Chciałem wyjść i
jeszcze raz odbyć długi spacer.
Spojrzałem na zegarek – 10:15. Dojście tutaj i rozmowa z ojcem zajęła mi wyjątkowo
dużo czasu. Przynajmniej mam teraz pewność, że nikt nie śpi. Zaczynałem układać
w głowie liczne scenariusze tej rozmowy. Wcześniej jakoś nie miałem na to
czasu… Było tyle rzeczy do przemyślenia, że nie miałem kiedy zacząć się martwić
o tę część spotkania. Wiedziałem co mu muszę powiedzieć i o co zapytać. Nie
wiedziałem jednak w jaki sposób to zrobić. Powinienem być uprzejmy? Najpierw
przeprosić za zniknięcie i dopiero później delikatnie rozpocząć temat? Czy może
od razu przejść do sedna, kompletnie okrajając swoją wypowiedź z subtelności?
Ostatnie schody… Zrobiło mi się troszkę cieplej, niż jeszcze przed chwilą.
Postanowiłem wykorzystać tych kilka stopni by się wyciszyć i oczyścić umysł z
wątpliwości.
Co ma być to będzie. Wszystko uzależnię od reakcji przyjaciela na mój widok i
od tego, kto mi w ogóle otworzy drzwi.
Po raz ostatni wziąłem głęboki wdech i powoli wypuściłem powietrze. Razem z nim
powoli opuszczały mnie resztki zgromadzonych w ostatnich sekundach zmartwień.
Na powrót stałem się opanowany.
…a przynajmniej takie odnosiłem wrażenie. Chwilę później, wraz z metalicznym
odgłosem otwieranego zamka, ta niepozorna bańska spokoju prysła.
~*~
Drzwi otworzyły się nagle. Nim zdążyłem się zorientować, co
jest grane, mój policzek nieprzyjemnie piekł. Przyjrzałem się zdziwiony
czarno-czerwonej czuprynie, która w całości przesłaniała twarz mojego
napastnika. Chwilę później te same ręce, które wymierzyły mi cios oplotły mnie
ciasno wokół pasa.
Niepewnie odwdzięczyłem się tym samym. Byłem kompletnie zbity z tropu.
Potrzebowałem dłuższej chwili, by się pozbierać i zareagować w sposób
kontrolowany i zorientować się, co się dzieje wokół mnie.
Odsunąłem Kisę od siebie na tyle, by móc spojrzeć mu w
twarz. Był cały zapłakany. Nie bardzo wiedziałem, czy to wyraz jego złości, czy
też ucieszył się aż tak bardzo na mój widok. To drugie poddawałem wątpliwości.
Zawsze zostawała jeszcze ulga… Tego jednego mogłem być akurat pewny, niepokoili
się z powodu mojego zniknięcia. Powód wolałem jednak nie dociekać, bo na bank
nie były satysfakcjonujące.
Złapałem go delikatnie za podbródek i w przypływie dziwnego impulsu ucałowałem
go delikatnie w czoło, odsuwając z niego kilka zagubionych kosmyków. Jego
wcześniejszy akt przemocy skierowany w moją stronę przemilczałem, chociaż
musiałem przyznać, że wywarł na mnie pewne wrażenie. Młody ma ciętą rękę…
W drzwiach pojawiła się jeszcze jedna postać. Nieco wyższa,
bardziej zgarbiona i ponura. Popatrzyłem na przyjaciela z niedowierzaniem.
Wyglądał jak cień człowieka, jednak jego oczy wręcz płonęły. Odniosłem wrażenie
jakby próbował mnie zabić samym tylko spojrzeniem. Przewiercał mnie nim na
wylot, aż poczułem się nieswojo. Ciemnobrązowe tęczówki były otoczone czerwoną
pajęczynką. Musiał nie spać od dłuższego czasu. Czyżby aż taki wpływ wywarła
moja ucieczka? A może zdążył się już skontaktować z Tatsuro i ten wyśpiewał mu
jak z nut wszystko, co miało miejsce na przestrzeni ostatnich dni? To by
wyjaśniało jego irytację, jednak…
W jednej chwili uderzyło mnie dlaczego tak może być. To wcale nie dlatego, że
się o mnie martwił. Nie dlatego, że nie dawałem znaku życia, a teraz pojawiam
się jak gdyby nigdy nic, bez słowa uprzedzenia.
Spojrzałem na spłoszonego Kisę i szybkim ruchem go wyminąłem, idąc w kierunku
Hizumiego. Chłopak złapał mnie delikatnie za rękaw, jednak widząc, iż nie
zamierzam się zatrzymać puścił go niespiesznie.
Na początku chciałem Yoshidzie przyłożyć. I doskonale zdawałem sobie sprawę z
tego, co tak bardzo mnie zirytowało w jego postawie. Zamiast jednak zmierzyć nasze
siły w bezcelowej potyczce westchnąłem cicho stając naprzeciw niego i siląc się
na maksimum spokoju wyszeptałem cicho:
-Przepraszam… - zagryzłem niepewnie wargę, unikając jego wzroku.
Bałem się, że gdy spojrzę w tę nienawistny ocean to utonę. Bałem się, że to
mógłby być koniec mojego opanowania.
-Wejdźmy do środka. – Powiedział mocno zachrypniętym, głębokim głosem.
Aż mnie przeszły ciarki.
-Piłeś. – Stwierdziłem krótko, z nieskrywanym zniesmaczeniem.
Hizumi nigdy nie pił. A już na pewno nie w ilościach mających wpływ na jego
stan zdrowia. Nie uznawał alkoholu jako stałej używki czy antydepresanta.
Stronił od niego i niejednokrotnie gnoił mnie za to, że sam doprowadzałem się
nim do stanu nieużyteczności. Dla niego to było nie do pomyślenia. Za bardzo
troszczył się o swój głos. Za bardzo dbał o swoje zdrowie. Nawet na imprezach,
gdy już wywierano na nim ogromną presję, popijał jedynie z wolna grzane wino,
skarżąc się przy tym, że nieprzyjemnie drażniło mu gardło.
Teraz jednak było inaczej. Kuśtykał i podpierał ściany, idąc
wzdłuż korytarza. Nie usłyszawszy odpowiedzi złapałem go za rękę i gwałtownie
odwróciłem w swoją stronę.
-Dlaczego? – warknąłem.
-A dlaczego ty uciekłeś? – odpowiedział, krzywiąc się przy tym nieznacznie i
zataczając pół kroku w tył.
-Och, błagam. Nie mów, że to był powód! – sarknąłem, kompletnie nie dowierzając
w tę teorię.
Spojrzał na mnie wściekle i próbował wyrwać rękę chcą się oddalić. Gdy mu się
nie udało podjął dalej:
-Ależ oczywiście! Przecież w tym domu każdy dba tylko o własną dupę! Nikt się o
nikogo nigdy nie martwi! Bo po co?! Dla takiego oschłego dupka jak ty przecież
nie warto sobie marnować życia! Po co niszczyć zdrowie?! – krzyczał, z trudem
łapiąc oddech i opanowując napływające mu do oczu łzy. – Nie ma sensu się
starać, gdy żyje się z kimś, kto tych starań nie chce. Po jaką cholerę ja w
ogóle dawałem sobie nadzieję na to, że kiedyś będzie inaczej… Już dawno
powinienem sobie odpuścić i nie powinienem pozwolić ci wpieprzyć się z
buciorami w moje życie! – warknął, podsumowując.
Dopiero teraz zauważyłem, że na jego twarzy widniał kilkudniowy zarost, włosy
miał w kompletnym nieładzie, a ubrania stanowczo do świeżych nie należały. Jego
słowa jednak zabolały. I to zabolały na tyle mocno, by stłumić gromadzące się
we mnie współczucie i pokorę, którą wywołał ten widok. Widok jego zapłakanej
twarzy.
Przyszpiliłem go do ściany, trzaskając mocno dłonią tuż koło
jego twarzy. Kisa drgnął przestraszony, gdzieś na granicy mojego wzroku.
-Przestań. Pierdolić. Głupoty. – Syknąłem, z trudem powstrzymując warkot, który
próbował wydobyć się gdzieś z głębi mojego gardła.
-Och tak. Zapomniałem. W tym domu przecież to ciebie najbardziej wszystko gówno
obchodzi. Zaznaczając, że ludzi traktujesz przedmiotowo. Nie dbasz i nie
dostrzegasz nawet tych, którzy troszczą się o ciebie… - powiedział z
porażającym żalem.
Jego spojrzenie na powrót stało się surowe, jednak teraz, gdzieś na jego dnie,
kryła się rozpacz.
Jego postawa drażniła mnie coraz bardziej. Mój najlepszy… Mój jedyny
przyjaciel, jedyna osoba, której kiedykolwiek w pełni zaufałem, która,
myślałem, że zna mnie na wylot, twierdziła, że jestem pieprzonym egoistą. Nawet
nie zdawał sobie sprawy z tego, jak wiele razy tylko dla niego przełamywałem
swoje obawy i niechęć do ludzi! Ile razy musiałem walczyć sam ze sobą, ze swoją
nieufnością, by móc go wesprzeć! Ile razy musiałem się złamać, by pozwolić mu
na wspieranie mnie!
-A więc masz mnie za kogoś takiego? Za skończonego, bezlitosnego dupka, tak? –
powiedziałem w sposób, który przeraził nawet mnie.
Oschle. Zimno. Cynicznie.
Spojrzał na mnie z lekką obawą. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że mnie
to dotknęło.
-Więc taki też będę. Dam ci prawdziwy powód byś mnie znienawidził. – Po czym
znienawidzę samego siebie, dodałem w myślach.
Teraz jednak nie miało to dla mnie najmniejszego znaczenia. Czułem palącą
furię. Miałem wrażenie, jakby powietrze stało się nagle nienaturalnie ciężkie.
Musiałem włożyć niebywale dużo siły, by móc w ogóle oddychać.
Pociągnąłem Hizumiego za nadgarstek w kierunku najbliższej
sypialni. Doskonale wiedziałem, co zaraz zrobię. Doskonale wiedziałem, że
robiliśmy to już wiele razy. Doskonale wiedziałem, że mimo specyficznych
upodobań obu stron – ten raz nie spodoba się żadnemu z nas. Doskonale
wiedziałem, że to będzie kilka ostatnich chwil, które ze sobą spędzimy.
Doskonale wiedziałem, że po tym już nigdy więcej nie będę miał prawa nawet
ukradkowo spojrzeć w jego stronę.
I w najmniejszym stopniu o to nie dbałem.
Liczyło się tylko tu i teraz. Liczyło się tylko zaspokojenie
moich ambicji, uspokojenie mojej zranionej dumy i danie upustu swojej złości.
Zamknąłem więc spokojnie drzwi za naszymi plecami, czując jak z każdym kolejnym
opanowanym gestem moje nerwy są coraz bardziej nadwyrężone. Dałem się kumulować
tej irytacji. Hizumi zaś patrzył na mnie hardo, będąc w każdej chwili gotowym
do rękoczynów.
Nie zamierzałem go jednak bić. Nie czerpałbym z tego żadnej
przyjemności. Nie miałbym satysfakcji. Podszedłem do niego lekko i uśmiechnąłem
w dość nieprzyjemny sposób zbliżając twarz do jego twarzy.
-Równowaga. – Powiedziałem stonowanym, lekko kpiącym głosem.
Nim się zdążył zorientować, co mam na myśli, pchnąłem go lekko w ramię. Nie
miał nawet czasu, by zareagować, kiedy z całym impetem padł na łóżko, obalony
przez alkohol i siłę grawitacji. Stęknął głucho, rozmasowując sobie plecy. Ja
zaś w tym czasie obszedłem wypoczynek i nachyliłem się nad szafką nocną, wyciągając
z niej kilka przedmiotów.
-Ty chyba nie zamierzasz… - zaczął mówić, gdy tylko dostrzegł, co trzymam w
rękach, jednak zatkałem mu usta krótkim pocałunkiem.
Na zakończenie przygryzłem mu lekko wargę. Przyglądał się mi oszołomiony, dając
mi jednocześnie chwilkę czasu na działanie. Musiałem go wprawić w szok, inaczej
już dawno by stąd uciekł. Ja na jego miejscu bym to zrobił, znając swoje
zamiary…
Nim się spostrzegł do jego lewego nadgarstka przyczepiłem
żelazne kajdanki, których drugi koniec znalazł swoje miejsce na drewnianej
ramie łóżka. Szarpnął się mocno, jednak niewiele mogło mu to pomóc. Odrzuciłem
lubrykant gdzieś w kąt pokoju. Nie był potrzebny. Nie tym razem.
-Ty… Nie pierdol! Zamorduję cię popaprańcu… Najpierw spieprzasz nie wiadomo
gdzie bez żadnego słowa, a teraz wracasz jak gdyby nigdy nic i chcesz się
pieprzyć?! Po moim, kurwa, trupie. Nie tym razem. Mam dość robienia za twoją
pieprzoną zabawkę-pocieszycielkę. Mam dość udaw… - nie chcąc słuchać tego
wywodu ani sekundy dłużej pocałowałem go krótko.
Już dostatecznie mi dzisiaj wjechał na ambicję. Już dostatecznie mi naubliżał.
Uśmiechnąłem się cierpko.
-Czas się zabawić. – Szepnąłem prosto w jego usta, po czym szybkim gestem
zerwałem z niego spodnie razem z bielizną i odwróciłem go na brzuch.
Szarpnął się jeszcze raz. Bezskutecznie.
-Hiroshi, kochanie, uszkodzisz sobie nadgarstek. – Szepnąłem kpiąco,
przygryzając mu przy tym boleśnie płatek ucha.
Syknął z bólu, ja zaś, nie zwracając kompletnie uwagi na jego poczynania
zdjąłem spokojnie dolną część swojej garderoby.
Nie zamierzałem dać mu długo czekać. Nie zamierzałem też dać
mu żadnej przyjemności. By wzmóc jego niepewność przewiązałem mu aksamitną
opaskę przez oczy, zasłaniając całkowicie widok. Mógł ją oczywiście w każdej
chwili zdjąć, używając wolnej ręki, był jednak zbyt pijany, by na to wpaść. W
dodatku cały czas mocował się z kajdankami i mnie wyklinał.
Zacząłem się szybko stymulować. Zagryzłem zęby na rancie kołdry, by nie wydać z
siebie żadnego niepożądanego dźwięku. Nie potrzebowałem wiele. Sam widok przede
mną mnie mocno nakręcał. Byłem nieskrywanym sadystą.
Nie czekając ani chwili dłużej i wyzbywając się resztek
wyrzutów sumienia i oporów wszedłem w niego jednym szybkim ruchem. Wrzasnął z
bólu. Uśmiechnąłem się gorzko i sarknąłem mu do ucha:
-Przedmiotowo.
Przejechałem mu paznokciami jednej ręki wzdłuż jego pleców i
ucałowałem je niemalże subtelnie. Zacząłem się w nim rytmicznie poruszać. Po
kilku pchnięciach stałem się głuchy na jego płacz i błagania, bym skończył i z
niego wyszedł. Gdzieś w tyle mojej głowy, na granicy świadomości, coś próbowało
przemówić mi do rozsądku i krzyczało, że postępuję niewłaściwie, że powinienem
przestać. To coś nie miało jednak teraz dostatecznej siły przebicia. Wciąż
byłem wściekły. Wciąż mój wzrok był przesłonięty bladoczerwoną mgiełką
irytacji. Do złości zaś dołączyła fizyczna rozkosz.
Przytuliłem się do pleców przyjaciela i zacząłem obsypywać
niespokojnymi pocałunkami jego kark, raz po raz przygryzając skórę. Nie
kontrolowałem siły. W kilku miejscach zostawiłem niewielkie ranki. Spływa z
nich krew, a ja napawałem się jej widokiem. Uwolniło się we mnie jakieś dzikie szaleństwo.
Całkowicie przestałem się kontrolować. Im więcej przyjemności dostarczało mi
ciało Yoshidy, tym bardziej odbierało mi zmysły. Chciałem więcej. Chciałem
mocniej. Chciałem bardziej.
Chciałem go całego.
Odwróciłem go na plecy, na chwilę z niego wychodząc tuż po
tym, jak doszedłem po raz pierwszy. Nie zamierzałem jednak na tym skończyć.
Miał całą zapłakaną twarz. Bolało. Zawsze boli.
…miało boleć.
Scałowałem łzy z jego twarzy. Nad wyraz subtelnie i
delikatnie. Obdarzyłem delikatnymi całuskami jego zaczerwienione oczy i kącik
ust, z którego ciekła stróżka krwi. Chcąc pozbyć się bólu sam go sobie zadał…
Czekałem aż się trochę uspokoi, aż się odpręży. Jednocześnie czułem, jak mój
wewnętrzny psychopata kryje się gdzieś w cieniu, by mu tę chwilę wytchnienia
odebrać. Razem z nadzieją. Przyglądałem mu się zafascynowany, gdy próbował
opanować swój płytki, urywany oddech, gdy starał się powstrzymać szloch i
zaciskał kurczowo oczy, nie pozwalając wydobyć się klejnym słonym kroplom.
Gdy zaczął oddychać równomiernie przeniosłem swoje wargi na
jego żuchwę. Znaczyłem delikatnymi muśnięciami kontur jego twarzy, by chwilę
później, niczym wampir, przyssać się do jego szyi. Zapewne też, gdybym był
wampirem, ucieszyłbym się teraz z wyśmienitego posiłku. W moich ustach rozlał
się słodkawo-metaliczny smak, a do uszu dobiegł kolejny nieprzyjemny jęk.
Poczułem ekscytujący dreszcz, przebiegający wzdłuż mojego
kręgosłupa. Ach, jak rozkosznie… Tych kilka chwil zapomnienia… Zawędrowałem
ustami nieco w bok, wzdłuż obojczyka. Zostawiałem po sobie rozmazany ślad ze
śliny wymieszanej z jego krwią.
Przez moment byłem niczym drapieżny kot polujący na swoją
ofiarę. Napawałem się jego przerażeniem, badałem jego reakcje na poszczególne
rodzaje bólu. Delikatne tortury. Niczym za dawnych czasów, gdy bawiliśmy się w
ten sposób, zaspakajając siebie nawzajem.
Wędrowałem dłońmi wzdłuż całego jego ciała, jednocześnie
badając jego klatkę piersiową językiem. W kilku miejscach zostawiłem
nieznaczne, zaróżowione ślady. W kilku pojawiły się krwawe ryski, drobne
zadrapania. Zatrzymałem się na dłużej na jego sutkach. Ach, jaka szkoda, że
nigdy nie dał się namówić na kolczyki w tych miejscach…
Przeszył mnie kolejny dreszcz. Czułem coraz większe
szaleństwo, które opanowywało moje myśli.
Złapałem jedną ręką jego członek i zacząłem go delikatnie masować, tłumiąc
swoje niepoprawne myśli. Podniecenie go zajęło nieco więcej czasu niż się
spodziewałem, jednak już po chwili przestał piszczeć z bólu. Z jego gardła
wydobył się cichy, gardłowy pomruk zadowolenia. Nie zareagował nawet za mocno w
momencie, gdy zacząłem penetrować palcem jego poranione wejście. Popatrzyłem
się z satysfakcją, gdy sam zaczął poruszać biodrami naprzeciw mojej dłoni.
Koniec.
Wyjąłem palec spomiędzy jego pośladków i podwinąłem mu jedną
nogę do góry. Przestałem go stymulować. W zamian za to chwyciłem go stanowczo
za podbródek i wpiłem się w jego wargi w namiętnym pocałunku. Otrząsnął się,
ale tylko na chwilę, by zaraz potem odwzajemnić pieszczotę. Wysunąłem język
spomiędzy jego zębów, przygryzając figlarnie jego dolną wargę, po czym wbiłem
się w niego mocno, tłumiąc jego wrzask w kolejnym pocałunku. Tym razem jednak
już nie tak namiętnym. Oparł mi dłoń na piersi próbując mnie od siebie odsunąć,
jednak nie miał dostatecznie siły. Z kącików jego oczu znowu popłynęły łzy. Drżał
na całym ciele. Zwijał się z bólu.
Był mój.
Mój i tylko mój.
…przynajmniej ten jeden raz.
~*~
Tuliłem go do siebie mocno przez blisko godzinę. Czułem jak
drżał i poruszał się niespokojnie, targany przez sen bólem. Zemdlał jeszcze w
trakcie stosunku. Był wyczerpany przez bezsenność i alkohol, a ja go tylko
dobiłem swoją porywczością. Bijące od niego ciepło tym razem nie było kojące.
Wręcz przeciwnie – budziło kolejne wątpliwości.
Zrobiło mi się z lekka przykro. Sam nie wiedziałem dlaczego.
Nie miałem wyrzutów sumienia, że tak postąpiłem. Wręcz przeciwnie. Czułem się
usatysfakcjonowany. Przynajmniej tak mi się zdawało. Gdzieś w tyle głowy podświadomość
krzyczała, ze to wydarzenie nigdy nie powinno mieć miejsca. Karciła mnie za to,
że mogłem w tak brutalny sposób obyć się ze swoim najlepszym przyjacielem. Nie potrzebowałem
jednak jej nagany by wiedzieć, ze tym razem straciłem jego zaufanie na dobre. Zdawałem
sobie doskonale sprawę z tego, ze zrobiłem coś niewybaczalnego. Już wcześniej
jednak wiedziałem, że tego nie wybaczę nawet sam sobie. Nie liczyłem więc na
to, że on postąpi inaczej. Ostatnimi czasy robiłem wszystko wbrew niemu.
Dla tych kilku upojnych chwil było jednak warto. Teraz
Hizumi może się na dobre związać z Kisa. Teraz Kisa może mnie bez obaw znienawidzić.
Ułatwię im to, co sam skomplikowałem. Usunę się z ich życia całkowicie.
To będzie wygodne zarówno dla nich jak i dla mnie.
Złożyłem na ustach przyjaciela ostatni, paradoksalnie czuły
w porównaniu do poprzednich, pocałunek. Ciężko było mi się od niego odsunąć,
jednak jego bliskość bolała. Wstałem z łóżka, zebrałem swoje rzeczy z podłogi i
wyszedłem na korytarz. Dopiero tam założyłem spodnie i wymięty już całkowicie
t-shirt. Pod drzwiami pokoju leżał śpiący Kisa. Wyminąłem go i najciszej, jak potrafiłem,
zgarnąłem z komody swój portfel, zarzuciłem na ramiona kurtkę i opuściłem
mieszkanie.
~*~
Przysiadłem na brzegu rzeki. Powietrze wokół było niebywale
lekkie i rześkie, jak na te okolice. Pachniało otaczającymi niewielką plażyczkę
drzewami i odosobnionymi kępami kwiatów.
Wiatru prawie nie było. Woda sprawiała wrażenie uśpionej.
Harmonijna cisza wokół nadawała temu miejscu kojącej atmosfery. Tak beztrosko,
a jednocześnie przerażająco. Wokół łagodnie szemrały liście. Piasek delikatnie
nagrzany promieniami słońca oddawał teraz swoje ciepło otoczeniu. Przyjemnie
parzył bose stopy. Ostatnie światła dnia chowały się za horyzontem częściowo
przysłoniętym strzelistymi budynkami miasta. Aż dziw, że o tej porze roku mogło
być jeszcze tak pogodnie. Nawet nie zatęskniłem za poranną mżawką.
Pozwoliłem by raz jeszcze lekki powiew dotknął swoimi czułymi palcami mojej
twarzy i potargał mi włosy.
Poczułem się nagle niezwykle zmęczony. Moje ciało zrobiło
się ciężkie, pod zamkniętymi do tej pory powiekami zrobiło się nieprzyjemnie
ciepło. Otworzyłem oczy, by pozbyć się tego uczucia. Pozwoliłem, by wypłynęła z
nich pojedyncza łza. Uśmiechnąłem się w sposób, który w żaden sposób nie
kontrastował z wilgotną stróżką na moim policzku.
Widok z wolna zaczęły przesłaniać mi znajome obrazy.
Wspomnienia. Zasypywały mnie falami niczym wzburzone morze. Jedne wyblakłe, nic
nieznaczące. Inne jakby otulone mgłą, stłumione. Kolejne otoczone eteryczną
poświatą sprawiały wrażenie rozczulających. Te co bardziej dotkliwe
przedstawione były na wyrazistych, ostrych kadrach, naznaczonych agresywnymi
barwami. Wśród nich znalazło się też dzisiejsze południe.
Mój wzrok stał się mętny. Przestałem dostrzegać co
przedstawiają kolejne retrospekcje. Moje myśli zaczęły się mieszać, by po
chwili nabrać bardziej zorganizowaną formę. Zaczęły się z wolna kształtować i
uzupełniać. Powstał zarys pewnej prostej kompozycji. Początkowo, chyba już w
wyrazie odruchu, starałem się przypisać jej melodię, która pasowałaby do
płowych obrazów. Nostalgiczne, ciche, wręcz depresyjne brzmienie, wpasowujące
się w szkic zachodzącego słońca. Skupiłem się na nim. Pojedyncze słowa. Całe
wersy.
Wyjąłem kartkę papieru z wyrysowaną na niej pięciolinią i
wieczne pióro, które zawsze znajdowały miejsce w wewnętrznej kieszeni mojej
kurtki. Przypatrywałem się jej przez chwilę, jednak w ogóle jej nie
dostrzegałem. Dalej wędrowałem myślami wokół wykreowanych w mojej głowie fraz.
Zapisałem niespiesznie pierwszą linijkę. Potem drugą, wciąż niepewnie, jeszcze
względnie przywiązując uwagę do tego, jak brzmią słowa. Później straciło to dla
mnie znaczenie. Pozwoliłem napłynąć z powrotem melancholijnym wizjom
przeszłości i kierować im moją dłonią.
~*~
Światło i cień.
Lecz na pustyni nie ma cienia,
Światło zaś nie daje ukojenia.
Pozbawiony skrupułów świat.
Mrok i płomień.
Starym zwyczajem niosący obłędną nadzieję.
Wycofująca się coraz głębiej dusza,
W okalającą klaustrofobicznie ciemność.
Dzień i noc.
Ciekawość, a pod jej kotarami ukryty żal.
Zmarnowane bezpowrotnie godziny.
Puste oczekiwanie.
Radość i złość.
Gniew, który tłumi zdrowy rozsądek.
Dezorientujący i obsesyjny niczym burza.
Rozkosz i zniesmaczenie.
Gorycz tłumiąca najsłodsze chwile.
Płonne próby zrozumienia.
Szukanie sensu w bezsensie.
Życie i śmierć.
Wyczekiwana agonia.
Koniec męki.
~*~
To zapewne jedyna piosenka, jaką mi przyszło w życiu
napisać… Mój cichy testament. Ostatnie, co po mnie pozostanie światu. Tu już
nie ma błagań o zrozumienie i przebaczenie. Tu już nie ma nawet gorączkowych
prób zrozumienia i wybaczenia samemu sobie. Tylko kilka słów podsumowanie tego,
co już się dokonało. Bezdźwięczne przeprosiny. Moja mała litania do
przeszłości. Pożegnanie.
Zanurzyłem powoli bosą stopę w lodowatej wodzie. Moje ciało
przeszedł nieprzyjemny dreszcz. Na przekór temu uśmiechnąłem się. Nie był to
jednak uśmiech zadowolenia, chociaż niewątpliwie czułem satysfakcję w owej
chwili. Był to bardziej grymas wyrażający gorycz, która kryła się we mnie od
dawna. Zapadała się coraz głębiej w otchłani myśli i kryła w mroku. Teraz
brakło już dla niej tam miejsca. Uderzyła więc ze zdwojoną siłą z wolna
wydobywając się na zewnątrz mojego ciała wraz z każdym kolejnym dreszczem.
Postąpiłem więc krok do przodu. Kolejny. I jeszcze jeden… I nawet gdy
całkowicie spowiła mnie ciemność szedłem dalej. I nawet gdy otępiająco zimna
woda próbowała zwalić mnie z nóg, pozbawiając resztek sił podążałem dalej.
Zdążyłem stracić orientację. Nie wiedziałem już nawet, czy mknę prosto, czy też
dałem się ponieść przez nurt gdzieś w bok.
Stąpałem przed siebie. Coraz wolniej. Coraz słabiej. Jednak wciąż pewnie.
Jeden głęboki wdech.