Tak więc macie, nasyćcie swe shonen aiowe umysły moim miernymi wymysłami.
Well, w zasadzie uparłam się, by skończyć to opowiadanie na "teraz zaraz natychmiast", ponieważ mam urodziny i postanowiłam sama sobie prezent zrobić xD
Kolejność opowiadań (pasek na górze) zapewne ulegnie zmianie. Niestety Moon Child (wybacz, Kito, wybacz, Hoshii) zostanie wypchane gdzieś pod koniec. Potrzębuję na to dużej dawki weny, jeszcze większej dawki cierpliwości i 3 dni z zarwanymi nockami, by to napisać jak należy. Do matur nie mam dostatecznie dużo czasu... Ale później będę miała najdłuższe wakacje w życiu, więc...xD
A tymczasem...
~Enjoy
-Odpocznij trochę. - Powiedział
łagodnym głosem, stawiając na biurku obok mężczyzny kubek z
parującym napojem.
-Już prawie kończę. - Odpowiedział
zdawkowo, po raz trzeci tego wieczoru.
Blondyn położył mu jedynie dłoń na
ramieniu, w geście mającym dodać otuchy, po czym opuścił pokój,
zostawiając przyjaciela sam na sam z jego poezją.
Zawsze tak było. Gdy tylko nadchodził
okres przerwy między nagrywaniem a koncertami lub koncertami a
nagrywaniem, wokalista zamykał się u siebie i poświęcał pracy
jeszcze więcej uwagi. Pisał teksty jak robot, by na koniec każdego
dnia wszystkie i tak znalazły swe miejsce obok pokaźnej sterty
zmarnowanej makulatury. Izolował się od świata, którego nie
rozumiał, wyjawiając swe obawy wyłącznie za pomocą słów
wykaligrafowanych eleganckim piórem na nieskazitelnie białym
papierze. Pisał, aż w końcu jego myśli uformowały się w
satysfakcjonującą treść. Nie musiały satysfakcjonować nikogo
poza nim samym. Jego muzyka była nim. Z czasem jednak on sam
przestał wiedzieć, co go trapi.
Na początku ich znajomości nikt nie
miał nic przeciwko nadgorliwości młodego muzyka. Podziwiali go za
energię i poświęcenie. Wówczas podział obowiązków w zespole
dopiero się z wolna kształtował, dlatego jego chęć do działania
bardzo im pomagała. To on pisał i dawał pomysły na melodie do
swych słów. To on wybierał stroje, by z czasem zacząć je nawet
samemu projektować. To on zawsze dbał, by wszystko było dopięte
na ostatni guzik. Miał niepisaną pozycję lidera.
Z każdym kolejnym nagraniem zgarniał
na siebie coraz więcej. Zaczął uczyć się gry na różnych
instrumentach, pobierał lekcje rysunku i projektował okładki
albumów. Początkowo nie stanowiło to żadnego problemu dla
pozostałych. Gdy zagrał zarys melodii łatwiej było się innym
dostosować do jego wizji utworu. Wspólnymi siłami, składając
pomysły każdego z osobna, tworzyli kolejne piosenki.
Odzwierciedlały one duszę zespołu. Wszystkich razem.
Z czasem jednak jego pracowitość
zamieniła się pracoholizm, a zespół stał się obsesją.
Przestało go interesować cokolwiek innego. Opinie przyjaciół
coraz mnie go obchodziły, a fani stali się nieskazitelnym rynkiem
zbytu.
Oddalał się od przyjaciół. Oddalał
się od społeczeństwa. Oddalał się od samego siebie. Niegdyś
zgrana paczka przyjaciół, dzieląca wspólne pasje i cele, stała
się zlepkiem pustych skorup, powleczonych fałszywą serdecznością.
Idąc w ślad za wokalistą, stali się wypranymi z emocji
profesjonalistami. Maszynką do zarabiania pieniędzy w rękach
korporacji.
Niegdyś czepiący radość z każdej
wspólnie spędzonej chwili, z każdego koncertu, nowego nagrania.
Teraz podchodzili surowo nawet do własnego odbicia w lustrze.
Perfekcyjność. Więcej perfekcyjności. Byli zbyt perfekcyjni w
oczach innych i własnych.
I przywdziewali tę perfekcję za
każdym razem, gdy wychodzili na scenę, by tuż po zstąpieniu z
niej wtopić się w szary tłum i oddać doraźnym przyjemnościom.
Zasłużyli na to, by cieszyć się życiem. Problem w tym, że nie
potrafili już odczuwać szczęścia.
Banalne marzenie nastoletniego chłopca
o sławie gwiazdy rocka stało się ich przekleństwem. Żaden z nich
nie wyobrażał sobie takiej przyszłości. Chcieli być
rozpoznawalni. Chcieli móc utrzymać się z pasji. Chcieli stać się
ikoną idei, która przewodziłaby tłumom. Udało im się. Osiągnęli
wszystko. I gdy już zdążyli się tym nasycić, ów „wszystko”
najzwyczajniej ich znudziło. Znudzenie popchało ich do szukania
nowych wrażeń. Jedni zaczęli bawić się do upadłego na stanowczo
za głośnych imprezach, oprawionych przesadną dawką alkoholu, inni
zaś poszukiwali bardziej ekstremalnych wrażeń. Sporty wyczynowe,
szybka jazda. Wszystko to, by na koniec nie czuć już nic. Nawet
adrenaliny. Banalne marzenie nastoletniego chłopca zapędziło ich w
apatię.
Pozbawieni ludzkich odruchów, kryjący
się za wrażliwością ludzie. Bo przecież muzyk musi być
wrażliwy. Muzyk rozumie ból i cierpienie. Muzyk rozumie, jak to
jest, gdy doskwiera samotność. Przez jakiś czas tego nie
pojmowali. Na ułamek swego życia zapomnieli, jak to jest, gdy świat
wali się nam całą swą upapraną i wyniszczoną konstrukcją na
głowę. Przez jakiś czas mieli siebie i mogli na sobie polegać.
Były wzloty i upadki. Zdarzało im się egzystować na granicy
skrajnego ubóstwa i zapożyczać na, wówczas, kosmiczne kwoty u
znajomych i szemranych osobistości, byle tylko mieć za co się
utrzymać. Wtedy jednak nie potrafili się tym przejmować. Nie
martwiło ich to i nie przyprawiało o migreny, jak obecnie chordy
piszczących dziewczynek. Po prostu czerpali maksimum korzyści z
każdego swojego czynu. Korzyści emocjonalnych. Carpe diem.
Teraz już by tak nie potrafili. Fani
ich męczyli. Stojąc na scenie zgrabnie pilnowali swego terytorium,
nie dopuszczając do niego nikogo spoza własnego stada.
Fanservice, który na początku
stanowił dla nich krępującą zabawę i był powodem do powstawania
późniejszych anegdot, teraz przyprawiał ich o dreszcze
obrzydzenia. Momentami wręcz sprawiał, że czuli się jak tanie
uliczne kurwy.
Tylko jeden z nich wciąż starał się
pielęgnować pierwotne ideały. Opanowany blondyn, którego łatwo
rozweselić, a jeszcze łatwiej zawstydzić. Wciąż krążył wokół
swoich towarzyszy ze zmartwioną miną, zabiegając, by było jak
dawniej. Lecz nawet jego najbliższy przyjaciel, niegdyś najbardziej
pozytywna dusza w zespole, nie potrafił już uśmiechać się jak
kiedyś.
Każdy zmierzał we własną stronę.
Wiedząc, że nie uratuje wszystkich
naraz postanowił skupić się na jednym celu. Na tym, w którym
wciąż tlił się maleńki płomyk dawnego zapału. Przygasający
żar, który go do siebie przyciągał jak światło ćmę.
Pewnego dnia po prostu bezceremonialnie
wprowadził się do Rukiego, obwieszczając mu, że jego mieszkanie
zostało zalane. Nie pytał o zgodę i nie czekał na odmowę. Wniósł
swoje rzeczy i już tam zostały. Wokalista szybko przyzwyczaił się
do jego obecności. Reita przygotowywał większość posiłków,
podczas gdy on, jak zwykle, zajmował się pracą. W chwilach, gdy
już brakowało mu inspiracji, po prostu pałętał się między
pokojami obserwując, co porabia przyjaciel, by następnie wrócić
do pisania. Basista stał się swoistym okazem mitycznej Muzy dla
tekściarza. I choć nie był tego świadomy, wciąż starał się z
całych sił, by go wesprzeć.
Sam miał w zespole niewiele do roboty.
Wciągu całej swej kariery skomponował raptem dwa utwory. Nie był
w tym najlepszy i go to zbytnio nie pociągało. Lubił grać i
odtwarzać dźwięki napisane przez innych. Mógł wtedy kawałek po
kawałku odkrywać emocje, kryjące się za poszczególnymi tonami.
Uwielbiał rozszyfrowywać emocje innych. Był niezwykle empatyczny i
cieszyło go, gdy dzięki temu udawało mu się zrozumieć drugiego
człowieka lepiej. Dlatego tylko przychodził na próby i uczył się
kolejnych partii poszczególnych utworów.
Tymczasem nadszedł kolejny rok żmudnej
pracy. Następne, monotonne dwanaście miesięcy pełne nowych
postanowień. Styczeń minął w zawrotnym tempie, a terminy
kolejnych wydawnictw goniły na każdym kroku. Nie to jednak było
tym razem priorytetem Akiry. Święta spędził na wielu
rozmyśleniach i wraz z nadchodzącym miesiącem postanowił wcielić
swe plany w życie. Chciał postawić wszystko na jedną kartę. Albo
zespół dzięki temu zacznie wracać do formy, albo będzie jak
dawniej, tylko z wykluczeniem jego osoby. Przestawało mu to robić
różnicę i ten właśnie fakt go najbardziej przerażał. Bał się
tego, że któregoś dnia się obudzi i nie będzie potrafił
dostrzec rozkosznie migoczących promieni słońce za oknem, nie
dosłyszy radosnego śpiewu ptaków i nie ujrzy łagodnej twarzy
wokalisty. Bał się, że jedyne, co będzie widział, to odcienie
szarości i czerni. Że stanie się uczuciowym daltonistą, jak jego
przyjaciele.
Dlatego też gdy tylko nadarzyło im
się mieć kilka dni wolnych, zaczął przygotowania. Kupił kilka
nietypowych dla jego kuchni składników, zaszył w swym starym
mieszkaniu i zaczął próbować swych sił. W międzyczasie
przewędrował przez szereg centrów handlowych, tych bardziej i
mniej luksusowych, odwiedził kilkadziesiąt stron internetowych,
obdzwonił przyjaciół.
Nie miał w zamiarach tworzyć nic
okazałego. Wiedział, że to nie będzie miało sensu. Tylko prosty
upominek. Prosty, ale szczery.
Gdy nadszedł wyczekiwany przez niego
dzień, wrócił do Takanoriego. Wszedł do domu jak gdyby nigdy nic
i rozgościł się w kuchni, na swym stałym miejscu przy blacie.
Zaparzył sobie kawę, spokojnie ją wypił i przejrzał poranną
gazetę. Zachowywał się dokładnie tak, jak zawsze, by w najmniej
spodziewanym momencie odwiedzić wokalistę.
Zapukał cicho do jego drzwi i
poczekał, aż ten mu je otworzy. Trwało to krótką chwilę, gdyż
Ruki nie był przyzwyczajony do tego, że Reita puka. Zawsze wchodził
bez pytania, zostawiał mu na blacie herbatę i wychodził. Na jego
twarzy odmalowało się tym większe zdziwienie, gdy już swego
lokatora ujrzał.
-Wszystkiego najlepszego. - Powiedział
łagodnie, podając wokaliście okrągłą tackę, na której
ustawiony był kubek gorącego espresso, talerzyk z czekoladowym
ciastkiem i mały pakunek.
Basista był wyraźnie zadowolony z
reakcji. Chciał go zaskoczyć.
-Wiesz, że nie obchodzę urodzin. -
Odpowiedział.
-Wiem. - Przytaknął blondyn, patrząc
na niego ze spokojem.
-Więc dlaczego składasz mi życzenia?
To bez sensu.
-Byś wiedział, że o nich pamiętałem.
To rocznica Twojego przyjścia na świat. Twojego początku. Początku
wszystkiego, co z Tobą związane. Nie pamiętać o tym to tak, jakby
mieć w dupie całą Twoją egzystencję. Twoje losy i znaczenie w
moim życiu. A znaczysz dla mnie naprawdę wiele. Jestem wdzięczny,
że mogę to wyrazić chociażby prostymi pozdrowieniami.
-Jesteś dziwakiem, Rei. - Oświadczył
Taka, z lekkim rozbawieniem.
-Wiem. - Uśmiechnął się ciepło i
wyszedł z pokoju, zamykając za sobą cicho drzwi.
Ruki stał jeszcze przez chwilę w
miejscu, zanim wrócił do pisania.
„Dziwak”, pomyślał.
Nie minęło kilka chwil, gdy powstała
kolejna piosenka. Jeden z tych tekstów najbliższych autorowi,
którym nie chce się dzielić z nikim, poza jego adresatem.
Nie minęło kilka chwil, a do trzech
krótkich zwrotek, przeplatanych prostym refrenem, powstała również
melodia.
Nie minęło kilka chwil, a wokalista
siedział naprzeciwko przyjaciela i swym głębokim, niskim głosem
odśpiewywał kolejne wersy w akompaniamencie starej gitary.
W tych kilku słowach wyraził cały
ból, jaki się w nim kłębił w ostatnich latach. Całą
frustrację, wywołaną sytuacją między członkami zespołu, całą
bezradność, jaką w tej sprawie odczuwał i wdzięczność.
Wdzięczność do Akiry za to, że on jeden pozostał niezmieniony.
Ruki bał się zmian, więc by ich nie zauważać po prostu pracował.
Nieustannie szukał zajęcia, które pochłonie jego myśli. W
kolejnych akapitach opowiadał o tym, że z czasem jego umysł zaczęł
podążać w innym kierunku. Ku przyjacielowi.
Reita zaś słuchał tej cichej
opowieści jak zauroczony, patrząc wokaliście głęboko w oczy.
I nie minęły sekundy od wypowiedzenia
ostatnich fraz, gdy ich ustna bezwiednie połączyły się w
subtelnym pocałunku.
Bliźniacze metalowe krążki
zawieszone na srebrnym łańcuszku zaś przyjemnie chłodziły ich
rozpalone karki.