Jak może niektórzy zauważą... Z bloga poleciało 5 notek. Takich zupełnie oderwanych od rzeczywistości i zbędnych. Robiły mi tu po prostu śmietnik. Z czasem może poleci jeszcze kilka
Abyss ma dopiero 29 stron O.o cóż, nie ma się co dziwić, biorąc pod uwagę, jakimi rozdziałami was czasem żywię...xD
Ten jednak, tak, jak obiecywałam, jest dłuższy od dwóch ostatnich. Dużo dłuższy. Właściwie to takich normalnych jak dla mnie rozdziałów - nieco ponad 2000 słów, równiutkie 4 strony :3
Cóż, spodziewam się pod nim ostrych słów krytyki, ponieważ sama z efektu końcowego nie jestem zadowolona. Udowodniłam tym fragmentem sama sobie, że jeszcze wieele nauki w dziedzinie pisania przede mną. Chciałam coś ukazać, chciałam ukazać wszystkie wątpliwości Zero i jego wewnętrzną walkę z samym sobą, chciałam ukazać nieco jego słabości i fragment jego "ludzkiej" strony, chciałam, by rozdział był chaotyczny i zagmatwany, ale jednocześnie zrozumiały. W efekcie końcowym wyszedł jednak w moim odczuciu ZBYT chaotyczny i ZBYT zagmatwany, a z Zero zrobiłam rozchwianą emocjonalnie nastolatkę. Ze zbyt wybujałym ego na domiar złego... No cóż, to nie do końca tak miało wyglądać, ale nie byłam w stanie lepiej tego napisać. Ponadto jest jeden akapit, który może być dla was kompletnie abstrakcyjny i zapewne będziecie musieli go kilkakrotnie przeanalizować, by zrozumieć, co autor, w mej skromnej osobie, miał na myśli. A miał na myśli wiele, tylko nie umiał tego prosto i w logiczny sposób opisać...
Cóż, pozostaje mi życzyć miłej lektury i cierpliwie czekać na komentarze. Mam nadzieję, że będą zgodne z waszymi autentycznymi odczuciami, bo na prawdę jestem świadoma jakości tego epizodu... Niestety. To chyba najgorsze, co do tej pory napisałam. Jeśli się mylę - wyprowadźcie mnie z błędu i wskażcie to większe faux pas >_>
Ach, jak ja lubię te swoje długie przemowy. Raz wyszła dłuższa od rozdziału... Taki mały trollik 8D
A tymczasem...
~*~
Byłem przytomny od kilkudziesięciu niemiłosiernie długich
minut. W pełni przytomny. I zorientowany w tym, gdzie jestem i dlaczego. Znałem
już każdy, nawet najmniej istotny detal tego pomieszczenia, który byłem w
stanie ujrzeć tkwiąc w tej pozycji. Zlustrowałem po stokroć wszystkie ściany,
wyłapując drobną pajęczynkę pęknięć, przykrytą pożółkłą od starości farbą,
misternie uplecioną sieć tuż nad telewizorem (nieszczęśliwie – wraz z jej
właścicielem) i czarne rysy na gumoleum, pozostawione tam przez gumowe nakładki
krzeseł i podeszwy butów tutejszych lekarzy oraz wizytatorów. Otoczenie
zdecydowanie nie wyglądało na sterylne zwłaszcza, gdy spojrzało się na elewacje
tuż nad poziomem podłogi, gdzie można było zaobserwować drobne, zielonkawe
wykwity.
Czułem nieprzyjemny chłód w okolicach klatki piersiowej, w końcówkach palców i
na stopach. Maska, która miała wspomagać mnie w oddychaniu, uwierała mnie w tył
głowy gumowym paskiem i była cała zaparowana, w skutek czego, paradoksalnie,
robiło mi się nieprzyjemnie duszno w nos i usta, a co za tym szło – wcale nie
ułatwiała mi zaczerpnięcia powietrza. Poduszka była niewygodna, za cienka i
zbyt zbita, przez co nie byłem w stanie w żaden sposób się na niej ułożyć. Koc,
którym byłem okryty, drapał nieznośnie, a piżama, którą miałem na sobie, nie
zakrywała prawie nic z tego, co było istotne. Dobrze, że przynajmniej, w razie
wszelkich okoliczności, pozostawili mi szlafrok. Jakoś nie za specjalnie
uśmiechało mi się świecenie tyłkiem przed przypadkiem napotkanymi na zewnątrz
ludźmi. Nawet, jeśli miał to być personel. O nie! Byłem świadom swoich atutów.
Stanowczo nie podobała mi się perspektywa bycia gwałconym wzrokiem przez gapiów.
Wystarczało mi stado psychicznych fanek, które, gdy byłem na scenie, każdorazowo
pożerały mnie swoimi spojrzeniami, wzdychając do mojego „jakże słodkiego”
uśmiechu.
Leżenie w bezruchu powoli zaczynało mnie nudzić, tym bardziej, że pomieszczenie
było praktycznie puste. Moim jedynym zajęciem w owej chwili było nasłuchiwanie
dźwięków nadchodzących z korytarza i wpatrywanie się na przemian w zegar
wiszący nad drzwiami oraz w tę niezwykle intrygującą żółtą plamę na suficie... Pilot
od cudownego pudełka z obrazkami był niestety poza moim zasięgiem.
Ze zdziwieniem odnotowałem, że o godzinie 2 nad ranem w szpitalu panuje
niezwykły spokój, a natężenie ruchu jest... Znikome. Ta idealna, harmonijna
cisza z przerwami na siusiu nielicznych pacjentów… Tak właściwie zdawało mi się, że to cały czas
ta sama osoba. Przez ostatnie minuty zdołałem nauczyć się rozpoznawać jej kroki
i nawet potrafiłem wyłapać to, że lekko utykała na jedną nogę. Dobry słuch to
było moje błogosławieństwo. Zwłaszcza w tych chwilach, kiedy dostarczał mi
jedynej rozrywki. Zawsze byłem przekonany, że personel w takich miejscach nie
śpi, a pensjonariusze mają rozregulowany zegar biologiczny. Ja w końcu miałem i
to było dla mnie nieznośnie irytujące.
Nurtowała mnie tylko jedna rzecz - jak długo, do cholery jasnej, spałem. Nie
mogłem się pozbyć myśli, że zdołałem w tym czasie prześledzić całą historię
swego życia kilkakrotnie, aż od momentu poczęcia, a jakby nie patrzeć, młody to
ja już nie byłem.
Nie bardzo wiedząc, co począć, odpiąłem od siebie wszystkie
dziwne kabelki (och dobra... Było ich tylko dwa, ale tak brzmi bardziej
dramatycznie..!) i wstałem. Tak po prostu. Początkowo wyczekiwałem donośnych
pisków różnych dziwnych aparatur, wzniesienia alarmu na pół okolicy i innych
dziwnych efektów widocznych na filmach, jednak po kilku sekundach ze smutkiem
odnotowałem… Że chyba nie byłem podłączony do tak inteligentnych maszynek.
Dlaczego kroplówki nie mogą wydawać dźwięków..? Przynajmniej zrobiłoby się
ciekawie. I nie, nikt nie chciałby wiedzieć, czym był „ten drugi kabelek”…
Poważnie. Pozbycie się go wcale nie było ani łatwe, ani tym bardziej przyjemne…
Niezbyt pewny swoich sił najpierw wyrównałem oddech, bojąc się kolejnego ataku
kaszlu, który niestety bardzo dobrze pamiętałem z poprzedniej pobudki, a
następnie postąpiłem kilka kroków, by zdjąć z ramy łóżka kartę pacjenta. Z
zamieszczonych tam wzorów, zapewne pochodzenia arabskiego, bądź z innego
orientalnego kraju posługującego się dziwną mową i jakże skomplikowanym
systemem znaków, możliwe, że i z samego starożytnego Egiptu… Odszyfrowałem, że wykończyć
mnie chciały... Zapalenie płuc, stres i przemęczenie. Serio..? Poważnie..?
STRES?!
PRZEMĘCZENIE?! Przecież sypiałem po kilkanaście godzin każdego dnia, a moje
życie układa się jak idealna bajka z kolorowych książeczek dla dzieci. Praca
sprawiająca mi satysfakcję, dużo pieniędzy, stanowczo za duży apartament, grupa
zgranych przyjaciół, którzy nie wymagali ode mnie zbędnej wylewności, były
facet mojego najlepszego kumpla nękający go i grożący mu za to, że nie dał się
zgwałcić i nigdy nieoczekiwany spadek po e. narzeczonej. Nie to, żeby te dwie
ostatnie rzeczy doszczętnie zrujnowały wszystkie moje plany i cały
dotychczasowy porządek, jaki wokół mnie panował. Ale czym tu się, do diabła,
stresować? Synalek, pomimo całej swej świętoszkowatości, poddańczego
charakteru, irytującego skrępowania i przesadnego ułożenia, udał się całkiem
nieźle. Był ładniuśki, słuchał porządnej muzyki i umawiał się z draniami o
ptasim móżdżku – och, czyżby jednak to był aniołek z różkami? Może jednak przeceniałem
zdolności wychowawcze Kimiko..? Tak właściwie… Nie znałem dzieciaka i chyba to
w ogólnym podsumowaniu irytowało mnie najbardziej. Tak jak i to, że ani ja, ani
on nie umieliśmy się na siebie otworzyć i szczerze porozmawiać na tematy, na
które, jak mniemałem, ojciec z synem w takich okolicznościach, w jakich się
znajdowaliśmy od dłuższego czasu, rozmawiać powinien.
Masamura zaś, jako pani władca tokijskich slumsów, który, rysami twarzy,
swą posturą, jak i pojemnością przerośniętej mózgownicy, nasuwał na myśl
podręcznikowego neandertalczyka, dostał po pysku... Od tak, dla wyrównania
rachunków, z nadzieją, że się kiedyś opamięta i może cudem zmądrzeje.
Dobrze, chyba jednak się stresowałem. Dobrze, chyba jednak nawet miałem ku temu
jakieś powody. Dobrze, ale skąd niby to przemęczenie?! Lekarze mają zdolności
do antycypacji, czy ja nabawiłem się sklerozy? Spadłem na głowę zanim mnie tu
przywieźli? Bo naprawdę nie mogłem sobie przypomnieć, żebym kiedykolwiek miał
problemy ze snem. Naprawdę łatwość, z jaką zasypiałem i niezwykłą odporność na
wszelkiego rodzaju pobudki o przedwczesnej porze uważałem za błogosławieństwo.
Potrafiłem przespać całą noc, pójść do kuchni, by wypić kawę, wrócić do pokoju
i znowu zasnąć na kolejnych kilka godzin.
Dopiero po fali kpiny i błahych oskarżeń, skonfrontowanych z
argumentami stawiającymi minione sytuacje w łagodniejszym świetle, które
zamiast oskarżać cały świat wokół mnie, zmuszały do zastanowienia się nad
sednem sprawy i postawieniem jakiś zarzutów również sobie, jak i po kilku
zupełnie oderwanych od rzeczywistości przemyśleniach, które miały chyba jedynie
zatrzeć wcześniej wyciągnięte wnioski i przywrócić „dawne ja”, opadły emocje i
doszedł do głosu rozsądek, który jak na złość nie chciał wesprzeć mej biednej
świadomości w działaniach antystresowych, karząc mi się martwić. O wszystko. A
najbardziej o przyszłość.
Postanawiając przerwać ten nic niewnoszący potok myśli
wyszedłem na korytarz, by się przewietrzyć i odprężyć krótkim spacerem.
Krótkim, bo obawiałem się, że na nic wielkiego mi moje zmaltretowane płuca nie
pozwolą. Jakież było moje zdziwienie, gdy po otworzeniu drzwi wziąłem głęboki
wdech nie po to, by odetchnąć, a z zaskoczenia. Zamiast upragnionego poczucia
swobody i spokoju ogarnęła mnie... Złość? Nie, to chyba nie to. Żal? Możliwe,
ale też nie do końca. Ciężko określić. W sumie nawet nie bardzo wiedziałem jakie
emocje powinny mi towarzyszyć. Ba, nawet nie wiedziałem, czy aby na pewno moje
odczucia powinny być negatywne. Ale skąd miałem wiedzieć takie rzeczy? W końcu
nie co dzień widzi się swojego syna wtulonego w twojego najlepszego przyjaciela
i śpiącego w najlepsze, podczas gdy ten, bez żadnych oporów, ów uścisk
odwzajemnia, trzymając dłoń na jego dłoni w aż nazbyt przyjacielskim geście i
również smacznie chrapiąc.
Czując narastającą dezorientację, dla dobra ogółu i własnego
bezpieczeństwa, wycofałem się z powrotem do pokoju, zamykając za sobą możliwie
jak najciszej drzwi i wróciłem do łóżka. Nie wiedziałem jak mógłby na to
zareagować mój organizm. Kto wie? Może będą jakieś przerzuty na serce? Co by
się wtedy stało? Biedacy ze zmartwienia musieliby wówczas pójść do łóżka, bo
obściskiwanie się na szpitalnych krzesełkach nie odzwierciedlałoby dostatecznie
ich bólu i troski o moje zdrowie…
Ty zaś, Zero, z tego zapalenia płuc nabawiłeś się chyba
niedotlenienia mózgu. Bredziłeś, i to równo. Chociaż, jakby tak na to spojrzeć…
Obaj preferowali mężczyzn. I obaj bujali się w tym samym sadyście. Oho…
Zwolnij. Ty w końcu też lubiłeś sadomasochistyczne igraszki. Z tym, że ty nad
sobą panowałeś, a jemu zależało wyłącznie na własnej przyjemności.
Taaak, teraz porównuj się do półgłówka, który samodzielnie nie potrafił nawet
paczki chipsów otworzyć, a co dopiero mówić o zawiązaniu buta.
Z drugiej strony… To był mój najlepszy przyjaciel i mój syn. To było po prostu
dziwne i… W jakiś sposób niesmaczne. Zwłaszcza, że sam spałem z Hizumim. Oo
tak… I niezaprzeczalnie było to miłe doświadczenie.
Wiedziałem jednak jedno – po wyjściu ze szpitala stanowczo powinienem odwiedzić
psychoterapeutę. Nie wiem po co, bo z moją wylewnością i umiłowaniem do
mówienia i tak mi to nic nie da, ale nie zaszkodzi spróbować.
Ile... Czasu... Spałem?! Cholera jasna, świat stanął do góry
nogami przez te kilka dni, czy jak?
Nie pamiętałem który kabelek, gdzie powinien być podpięty,
więc zostawiłem je wiszące wzdłuż metalowego stojaka z kroplówką.
Chciałem już nie myśleć. Rozejrzałem się wokół, szukając
czegokolwiek, czym mógłbym się zająć. Zajrzałem do pierwszej szufladki przy łóżku
- pusto. Otworzyłem kolejną - kilka czystych kartek i dwa ołówki. Idealnie.
Ułożyłem się wygodnie na poduszkach i zacząłem wyobrażać sobie melodie. Melodie, które oczyściłyby mój umysł i ostudziły emocje.
Próbowałem sobie wmówić, że ten nagły atak gniewu i moje emocjonalne rozchwianie
były wywołane wyłącznie zdiagnozowanym stresem i przemęczeniem. Chciałem się go
całkowicie pozbyć. Chciałem odzyskać swoje zwyczajne opanowanie i wyrachowanie.
Oddałem się w pełni tworzeniu.
Koło 7 nad ranem usłyszałem ciche pukanie do drzwi. Pewnie
pielęgniarka... Odłożyłem zapisane arkusze na półeczkę i kazałem tej osobie
wejść. Nie musiałem długo czekać, by się przekonać, że to był błąd. Cały
uzyskany przez ostatnie godziny spokój się ulotnił, zastąpiony silnym
napięciem. Atmosfera zgęstniała. Albo to tylko mój przemęczony umysł tworzył
takie imaginacje. Mogłem zgrywać nieprzytomnego. Nie musiałbym się stresować.
Hizumi zatrzymał się w progu pokoju, otwierając szeroko
oczy.
Wybacz, złotko, że już się obudziłem - pierwsza myśl, która mi przyszła do
głowy. O dziwo – zabolała. Co gorsze, nie umiałem określić, czemu tak właściwie
o tym pomyślałem. Byłem świadom tego, że Yoshida nie chciał mnie zranić. Może
nie byłem wzorem do naśladowania w kwestiach przyjaźni, ale znaliśmy się już
tak długo i na tyle dobrze, by nasze wady straciły na wartości. Te kilka
irytujących nawyków drugiej osoby stały się również naszymi nawykami. Pomimo
znaczących różnic charakteru dogadywaliśmy się jak mało kto. Rozumieliśmy się
bez słów. To dziwne, ale był jedyną osobą, która wiedziała o mnie tak wiele i
jedyną, której bez oporów o tym wszystkim mówiłem. Biłem się z myślą, że
ostatnimi czasy się od niego oddalałem, że przestawałem mu ufać. To było…
Smutne.
Właściwie nawet nie wiem, skąd mi się wzięło to, że bliskość tych dwóch
mężczyzn miałaby być dla mnie przykra. Po głębszym zastanowieniu, to nie miało
żadnego sensu.
W kolejnej sekundzie rozwiały się jednak wszelkie moje wątpliwości. Po
policzkach mojego przyjaciela rzewnie zaczęły spływać łzy, a on sam rzucił się
mi uradowany na szyję. Kisa stał kilka kroków dalej przyglądając się całej
scenie z ulgą.
Wytłumaczy mi ktoś, o co tu chodzi? Chwilę wcześniej się do
siebie kleili, a teraz jeden przytulał mnie, a drugi nawet się na to nie skrzywił...
Mimo wszystko… Może choć odrobinę zazdrości? Kisa? Co z Tobą?
Zero, weź się garść – upomniałem się raz jeszcze. Nie
rozumiałem, dlaczego tak bardzo upierałem się przy tym, że coś między nimi
było. Jakby nie patrzeć, dzieliła ich spora różnica wieku. Może po prostu obaj
się martwili, siedzieli cały czas w szpitalu i w rezultacie byli zwyczajnie
zmęczeni..? To dla mnie dziwne, bo ja takich emocji raczej nie odczuwam, ale
gdyby na moim miejscu był Hizumi, a ja mógłbym tylko wcielić się w rolę
biernego obserwatora... Na pewno bym się bał. Ciężko mi tylko określić, czy
bałbym się o niego, czy też o to, że kolejna część mojego spokojnego życia
mogłaby odejść w zapomnienie. Wróć… Jedno i drugie. Bo oba warianty z siebie
wynikały. W końcu Hizumi był moją rutyną. A ja nienawidziłem zmian. Zwłaszcza,
jeśli dotyczyły wyeliminowania z mego życia tak istotnej jego części.
Ich reakcja jednak dała mi pewne ukojenie. Poczułem, jak z
mojego ciała uchodzi całe napięcie, które w pewnym momencie przestałem nawet zauważać.
Odwzajemniłem uścisk przyjaciela i poklepałem go krzepiąco po plecach. Wtuliłem
twarz w jego włosy wdychając zapach potu i zwietrzałych już perfum. Przymknąłem
z ulgą oczy.
Po kilku przyjemnie długich chwilach odezwał się mój syn:
-Shi...Shimizu-san*... Dobrze, że już się obudziłeś... - uśmiechnął się
nieśmiało, autentycznie szczęśliwy, jednocześnie spuszczając wzrok i
maltretując brzeg już i tak nieźle wygniecionej koszulki. Odwzajemniłem krótko
uśmiech i powiedziałem do przyjaciela, odzyskując rezon i rzucając mu lekko
kpiące spojrzenie:
-Puść mnie już... Nie mogę oddychać, jak tak na mnie leżysz.
Odsunął się ode mnie na tyle, by móc spojrzeć mi w oczy i szepnął:
-Nie strasz mnie tak więcej. - na powrót popłynęły łzy.
____________________
*Przepraszam za to wtrącenie z j. japońskiego, jednak uznałam, że brzmi ono poniekąd lepiej i poprawniej. Dlaczego? Sami pomyślcie, jakby to wyglądało, gdyby Kisa mówił do ojca per "Panie Shimizu". W Japonii z kolei wyrażenie "-san", uwzględniając ich relacje, nie byłoby dziwne, a raczej byłoby uznane za zwykłe wyrażenie szacunku do osoby starszej. Niestety na słowo "ojcze" lub "tato" w tym opowiadaniu jeszcze za wcześnie ;)